piątek, 9 sierpnia 2013

PRÓBA GENERALNA

A zatem powracam do Chin.
Misja - w pół roku podkręcić maksymalnie poziom języka, nabrać ogłady i rozpędu do nowego życiowego rozdziału, oraz oczywiście chłonąć i poznawać ile się da. Trzymajcie kciuki!

wtorek, 24 lutego 2009

net

bardzo przepraszam wszystkich czekających na kolejne posty dotyczącze podróży. niestety, prawdopodobnie z powodu kiepskiej pogody jakość usług internetowych dostarczanych przez mój uniwerek, jest jeszcze gorsza niż zwykle...i zdjęcia poprostu się nie ładują. a posty bez zdjęć to bezsens, więc trzeba czekać.

cierpliwości więc! :D

wiosno, przybywaj na ratunek!!!

piątek, 20 lutego 2009

QIONGZHU SI, ŚWIĄTYNIA BAMBUSOWA (Kunming)

   Tyle tych świątyń w Chinach, i wszystkie podobne. Jedno, co naprawdę może do nich przyciągać tych, którzy nie czczą Buddy, to atmosfera. Jeśli jest w miarę ciepły dzień można iść do jakiejkolwiek świątyni buddyjskiej i zatopić sie w jej atmosferze. Śpiewy mnichów i wszechobecne kadzidła wprawiają w stan błogiego zapomnienia. Można usiąść, chłonąć i rozpływać się.

czwartek, 19 lutego 2009

miasto Kumning

   Kunming jest nazywany miastem wiecznej wiosny. Słusznie, kiedy przybyłyśmy tam pod koniec stycznia kwitły już wiśnie i różne kwiaty. Niesamowite wrażenie po zimnym i mokrym Nankinie. Na dodatek pod koniec stycznia! Myśl o styczniowej Polsce wywoływała na naszych twarzach gigantyczne uśmiechy, a każdy napotkany kwiatek był jak cud natury.
   Poza tym palmy na ulicach, niby nic takiego, ale jednak egzotyka niesamowita. Miasto samo w sobie trochę podobne do Nankinu, ale jakieś bardziej wyludnione (może to ze względu na Nowy Rok, kiedy wszyscy siedzą przed telewizorami lub u rodziny w swoim miasteczku, wsi). Ulice szerokie i miłe, jak to w Chinach, ale ale, coś się nie zgadza.. Ruch uliczny bardziej zorganizowany…i przestrzeganie przepisów?! Tak! W Kunmingu nie można tak po prostu wyjść na ulicę nie oglądając się, i przejść spokojnie do upatrzonego punktu. Trzeba zwracać uwagę na samochody, bo te, w porównaniu do Nankinu, pędzą po ulicach.
   Chińskie miasta ciągle się rozbudowują, nie ma w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że my akurat trafiłyśmy w Kunmingu na wszelkie możliwe place budowy i rumowiska. Był to chyba główny punkt programu naszego przebywania w samym mieście – zagubienie w piaskowych wichurach pod jakimiś mostami nowo budowanej drogi lub wyburzonego osiedla. Szukałyśmy tam parku, dworca, drogi do domu… a wszędzie tylko pyłowe pustkowie i umorusane dzieci bawiące się na gruzach.
   Na odwiedzenie pięknych miejsc nie było już czasu :) Trochę żartuję, bo Kunming jest bardzo miłym miastem sam w sobie.
   Moim osobistym ulubionym akcentem kunmingskim są policjanci. Wielkie figury, niemal jak półtora człowieka, rozstawione w różnych punktach miasta. Spełniają chyba rolę przycisku alarmowego. W nocy się świecą. Bardzo żałuję, że czegoś nie mówią lub nie skrzeczą jakoś kiedy się koło nich przechodzi. Ba, to wręcz dziwne, większość rzeczy w Chinach wydaje przecież dość przeraźliwe dźwięki. Aż dziw, że chińczycy noszą okulary, a nie aparaty słuchowe, poziom hałasu jest tu niesamowity.




Masaż na ulicy, zwykła sprawa. Można skorzystać w drodze do pracy, albo po ciężkim dniu.




Tańce na ulicy, częsty widok.



Hostelowy taras i obmyslanie drogi na dzień nastepny.


Brama koguta, a za nią konia. Byłam wzruszona ;) mój chiński znak to kogut :D


Wiosnaaaaa!


To gdzie jest ten dworzec?







środa, 18 lutego 2009

ETAP PIERWSZY - POCIĄG

Pierwszy przystanek – Kunming. Po 53 godzinach w pociągu, na takzwanych twardych leżankach. Twarda leżanka nie różni się od „miękkiej leżanki” tym, że jest twardsza, ale tym, że wagon nie ma przedziałów. Jeśli ktoś jechał wcześniej pociągiem leżankowym na przykład na Ukrainie, to wie jak to wygląda. Wagon podzielony jest przepierzeniami, wielkości przedziałów, ale bez drzwi. Na każdej ściance znajdują się po trzy leżanki. Wygodne dla tych, którzy mają miejsce na dole, bo mogą usiąść, mniej wygodne dla tych, którzy mają miejsca po środku czy też na górze. Siedzieć da się tylko i wyłącznie w pozycji zgarbionej.
Spodziewałyśmy się wymęczenia, zaskoczone byłyśmy jego brakiem, podróż minęła bez przeszkód, za to zbliżyła nas nieco do chińskości.
Po pierwsze, Chińczycy, jak tylko wsiądą do pociągu, autobusu, autokaru, czegokolwiek, co ma ich wieźć dłużej niż parę minut, wyciągają jedzenie i zaczynają jeść. Zupki instant z makaronem, u nas zwane chińskimi zupkami, to naprawdę szał. Ludzie dodają sobie do nich jajka, które można kupić gotowane, pakowane po jednym, tofu, mięso, i tym podobne. Drugim punktem programu, nieodzownym, są pestki. Każdego rodzaju, choć najczęstsze słonecznikowe. Pestkami pluje się przy okazji wszędzie dookoła.
Może się zdarzyć, że w międzyczasie jakiemuś maluchowi zachce się siku lub kupę. W takim wypadku rozkładając ówcześnie gazetę, lub nie, wysadza się dzieciaka, tam, gdzie się siedzi, nie przestając konsumować….przecież potem się zetrze…
My miałyśmy jednak szczęście, że nasza pani wagonowa okazała się być „panią z biczem”. W celu zasłużenia na odznakę „czerwonej flagi”, a może i dla szerzenia „cywilizacji”, zabroniła wysadzać dziecka gdzie indziej niż w toalecie. Uff.
„Odznaka czerwonej flagi” jak wyjaśnia broszurka kolejowa, którą zgłębiliśmy, jest to nagroda przyznawana wagonowemu lub wagonowej, któremu udało się podczas podróży zachować największą czystość i ład w swoim wagonie. Odznaka przyznawana jest na podstawie raportów z licznych inspekcji prowadzonych przez specjalnie do tego oddelegowanych, podczas całej podróży.
Tak więc, pan któremu śmierdziały nogi na pół wagonu także dostał naganę, jak uprzednio matka z dzieckiem, i musiał schować cuchnące buty do torebki. Nie był zadowolony, ale władza to władza i trzeba się słuchać, w Chinach nikt nie pyta czy masz lepszy pomysł na rozwiązanie problemu.
Szkoda tylko, że nikt nie przyuważył pierdzącego pana, kiedy ten wycierał swoje gilasy o firankę….oprócz mnie oczywiście, co nadal powoduje dreszcz po plecach i tak zwaną cofkę…
Były też przygody zadziwiające i jak najbardziej pozytywne. W pociągu właśnie spędzaliśmy Nowy Rok Chiński, trochę byliśmy przybici z tego powodu, bo znając chińskie uwielbienie fajerwerków, wiedzieliśmy jak wiele nas omija. Co prawda fajerwerki co chwilę SA zakazywane ze względów bezpieczeństwa, ale słychać je na ulicach niemalże każdego dnia, z okazji lub bez.
Okazało się jednak, że jesteśmy taką atrakcją w pociągu, że sam kierownik przyszedł zaprosić nas na małe przyjęcie z całą załogą pociągu! Stoły wagonu restauracyjnego zastawione były pomarańczami, jabłkami, orzeszkami i cukierkami. Nad oknami rozwieszone chińskie zagadki, za rozwiązanie których czekały nagrody. Krążąca książeczka z tekścikami łamiącymi język, i wielki ubaw jak białasy czytają. Ulubiony punkt programu, czyli występy. Jako goście honorowi, nas siedmioro białych i pan wojskowy, musieliśmy się wykazać najbardziej. Hania i Monia uratowały nasze twarze odśpiewując wspaniale pieśń ludową, a wszyscy razem dzielnie stawiliśmy czoła stokrotce polnej w gaju. Było zabawnie, ale trzeba się było szybko zbierać, bo o 22 gaśnie światło w całym pociągu i trzeba iść spać. Małe lampki przy łóżku, żeby ewentualnie poczytać? Nie nie nie, nic z tych rzeczy, jak wszyscy to wszyscy, chyba że jest się zdeklarowanym burżujem i wykupuje miękką leżankę. Tam światłem dyryguje się samemu, tak jak i można dowolnie ściszać lub podgłośniać wspaniałą rozgłośnię pociągową.
Inną przygodą, w której znów byliśmy atrakcją turystyczną, było spotkanie z panem fotografem. Nie jest pewne, czy znalazł nas przypadkiem, czy ktoś z obsługi naprowadził go na nas, jednak zjawił się. Pierwszym co zrobił było wylegitymowanie się – „jestem fotografem, pracuję dla gazety, czy mogę wam zrobić zdjęcia?” I tak zaczęła się sesja, brudnych, zmiętych białych studentów z Polski, drugiego, czy już trzeciego dnia w pociągu na trasie Nankin – Kumning. Przy oknie, stojąc, siedząc, pojedynczo, grupkami, pijąc herbatę lub w waciaku, szał fleszy ogarnął nasz wagon na parę chwil. Tylko my mieliśmy niejasne poczuje małp w cyrku…:)
Stałym punktem programu były karty, a dokładniej gra w kanastę. Gry w róznych konfiguracjach i miejscach były oczywiście doskonałą podkładką do przygód. 
Tak minęły pierwsze 53 godziny w podróży, potem wszystko się zintensyfikowało, ale to następny rozdział.


"zwis ręką", praktykowany na dużą skalę








my też pestkowałyśmy, można nawet powiedzieć, że ta podróż uczyniła z nas zawodowych zjadaczy pestek!


"czy ma ktoś maść na odleżyny?"


początek łamańców językowych, piersza ofiara 


siostry sisters i kierownik pociągu


walka z zagadkami


występy czas zacząć


kolejna ofiara łamacza


pan fotograf, posiadacz mojego wymarzonego cacka





jak się okazało nagrody czekały na wszystkich uczestników przyjęcia! 


aby dodać nieco emocji, losowanie, co kogo czeka, golarka, lusterko, skarpetki czy breloczek?


a to już pięćdziesiąta któraś godzina ;)